Mazury z nutą Podlasia


Pomysły na wycieczki / piątek, 26 czerwca, 2020

Moja pierwsza przygoda z Mazurami miała miejsce dokładnie 25 lat temu przy okazji letnich kolonii. Z tamtego lata zapamiętałam przede wszystkim paskudne stołówkowe jedzenie, traumatyczne łazienki oraz panie wychowawczynie zmuszające dzieci do wiosłowania w kajakach. Nic więc dziwnego, że nie było to miejsce, do którego urządzałabym sentymentalne wycieczki w mojej pamięci. I dopiero w tym roku, okrągłe ćwierć wieku później, postanowiłam to zmienić i na nowo poznać Mazury. Tym razem na moich warunkach.

Znakomita większość z nas może sobie pozwolić tylko na jeden dłuższy wyjazd w roku (o ile w ogóle). Normalnym jest zatem, że kiedy już dostaniemy ten upragniony urlop i uda nam się wyrwać z domu, staramy się wykorzystać ten czas jak najlepiej, upychając jak najwięcej atrakcji w każdym dniu i generalnie nie pozwalając sobie na chwilę odpoczynku. Sama jestem bardzo jaskrawym przykładem takiego drobiazgowego planowania i ciągłej bieganiny, choć staram się z tym walczyć. Dlatego nie napiszę o dziesięciu rzeczach, które koniecznie musicie zobaczyć na Mazurach, bo doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że każdy na wakacjach szuka czegoś innego. Postaram się zamiast tego przedstawić ten region moimi oczami, przynajmniej na tyle, na ile da się go poznać w tydzień. Od razu z adnotacją, że tym razem przywiozłam do domu znacznie milsze skojarzenia niż 25 lat temu 😉

Rząd łodzi tuż przed burzą w giżyckim porcie.

Mazury to bardzo rozległy region, zatem oferta hotelowa jest tu ogromna i bardzo zróżnicowana. Są duże hotele dla miłośników luksusu, tanie ośrodki dla tych, którzy potrzebują tylko miejsca do spania, pola namiotowe, domki nad jeziorem czy tak lubiana przez rodziny agroturystyka. Nam wpadł w oko pensjonat Villa Mamry znajdujący się w miejscowości Dziaduszyn obok Węgorzewa. Spodobał nam się ten klimatyczny biały budynek usadowiony na dość sporej prywatnej działce, otoczony lasem, z bezpośrednim dostępem do jeziora Święcajty. Nie ma tu żadnych dodatkowych atrakcji, zatem rodziny z dziećmi mogą się tu nieco wynudzić, ale dla nas to miejsce było idealne, szczególnie przed samym sezonem, kiedy pensjonat był praktycznie pusty. Herbata na tarasie przy akompaniamencie śpiewu ptaków — a te tutaj naprawdę potrafią dawać koncerty — czegóż trzeba więcej?

Przyjemnie się tu wracało każdego wieczora.
Zejście do wody jest nieco muliste, ale można wykorzystać drabinkę przy pomoście.
Dla chętnych jest łódka, którą można wypożyczyć bez żadnych opłat.

Giżycko i szlak św. Brunona

Giżycko to obok Mikołajek i Mrągowa jedno z najpopularniejszych mazurskich miast. Z naszego ośrodka mieliśmy tam najbliżej, więc odwiedziliśmy je dwa razy. Za pierwszym razem postanowiliśmy zaparkować w pobliskich Wilkasach i pójść na piechotę szlakiem św. Brunona. Jest to całkiem przyjemny trzykilometrowy trakt biegnący równolegle z drogą dla samochodów oraz ścieżką rowerową. Nie spotkaliśmy na niej zbyt wielu ludzi. Co innego w samym Giżycku, które nawet w dzień powszedni było mocno zatłoczone i widać w nim było gorączkę przygotowań do otwarcia sezonu: rozstawianie wesołych miasteczek, czyszczenie sprzętów itd. Ludzi nie brakowało także na piaszczystej, bardzo ładnej plaży nad jeziorem Niegocin. Na pewno warto tu zajrzeć do portu (w Ekomarinie bardzo dobrze karmią), ale jeśli ktoś jedzie na Mazury szukać odpoczynku, ciszy i spokoju, to w Giżycku raczej tego nie znajdzie.

W połowie drogi znajduje się wzgórze św. Brunona, z którego rozpościera się widok na jezioro.
Droga przez Wilkasy obfituje w interesujące widoki, takie jak ten. Zastanawiam się, czy pod tą odstraszającą powłoką nie kryje się tak naprawdę fantastyczny, tętniący życiem klub, do którego wstęp mają tylko wtajemniczeni. Nie mieliśmy jednak odwagi tego sprawdzić 😉
Jedną z atrakcji Giżycka jest most obrotowy, skonstruowany tak, aby dawać łodziom możliwość przepłynięcia przez kanał. Jeśli traficie tutaj w godzinach, gdy most jest podniesiony, będzie to oznaczało konieczność nadłożenia dodatkowej drogi.
Plaża nad jeziorem Niegocin.

Mikołajki i okolice

Nie miałam zbyt wielu oczekiwań co do Mikołajek (nie dość, że kojarzyły mi się one z typową turystyczną pułapką, to jeszcze moja niechlubna kolonijna przygoda miała miejsce w pobliżu Mikołajek właśnie), może więc właśnie dlatego czekało mnie przyjemne zaskoczenie. Na pewno podobało mi się tu bardziej niż w Giżycku. W każdym razie zdecydowanie zapamiętam to miejsce, a to za sprawą pana Mariana i jego Pięćdziesiątki — żaglówki, na którą nas zaprosił. Gdybyśmy wiedzieli, co nas czeka, pewnie byśmy się nie zdecydowali… i bardzo dobrze, że nie wiedzieliśmy, bo na pewno nie zapomnimy tego krótkiego, acz bogatego w emocje rejsu 😛

Port w Mikołajkach jest spory i można tu wypożyczyć najróżniejsze łodzie, motorowe oraz żaglowe, ze sternikiem i bez. Nie jest to tania atrakcja, ale warto się szarpnąć, bo wrażenia są niezapomniane.
Początek wycieczki był spokojny, wręcz sielankowy, bo płynęliśmy z wiatrem.
A potem zawróciliśmy i skończyło się rumakowanie 😛 Pan Marian musiał się dwoić i troić, żeby ustawić odpowiednio żagiel i utrzymać łódź w poziomie. Kilka razy byłam pewna, że czeka nas gwałtowna kąpiel. Na szczęście doświadczenie i zimna krew naszego przewodnika zwyciężyły i dzięki temu mamy z tego miejsca wyłącznie miłe wspomnienia 😉
I pomyśleć, że gdybyśmy nie byli tak skąpi i pokusili się o wypłynięcie na Śniardwy, moglibyśmy wracać w tej burzy…

Będąc w Mikołajkach, warto zahaczyć o pobliskie Kadzidłowo. Znajduje się tam dość spory park, w którym można liczyć na bliski kontakt ze zwierzętami. Zwiedzanie parku odbywa się w wyznaczonych godzinach (w dni powszednie wejścia są o 11, 13 i 15; od piątku do niedzieli częściej) i wyłącznie z przewodnikiem. Z racji na typ atrakcji miejsce to jest oblegane przede wszystkim przez rodziny z dziećmi (w kilkudziesięcioosobowej grupce byliśmy jedną z trzech par, które nie miały dzieci), więc warto to mieć na uwadze, jeśli komuś bardzo przeszkadzają decybele. Choć krzyki pawi również nie należą do najcichszych 😉 Zwierzęta wyglądają na zadbane i mają dość duże wybiegi, w szczególności sarny i daniele, które można karmić zakupioną przed wejściem marchewką. Można tu także obejrzeć różne gatunki ptaków, wilki i łosie, jak również mniejsze stworzonka jak żbiki, skunksy czy jeże.

Bardzo szybko okazało się, że nie ma takiej ilości marchewki, której nie dałyby rady te łasuchy.
Puchacz Bubo i jego taksujące spojrzenie.

Stańczyki i Augustów

Tak, jak już wspominałam, nie jestem osobą, która potrafi przyjechać w dane miejsce i trzymać się w miarę jego najbliższej okolicy. No po prostu nie mogę i już, muszę ciągle gdzieś jeździć. Nie zawsze okazuje się to dobrym pomysłem, ale na pewno nie żałuję wycieczki tuż pod rosyjską granicę, gdzie znajdują się słynne na całą Polskę mosty kolejowe w Stańczykach. Ich popularność na szczęście jeszcze nie jest aż tak duża, żeby były bardzo zatłoczone, choć za wstęp trzeba zapłacić osiem złotych. Widok jest jednak wart zarówno tej opłaty, jak i przebytych kilometrów.

Osoby z lękiem wysokości mogą czuć się tutaj odrobinę niekomfortowo.
Warto także zejść na dół, aby obejrzeć mosty z tej perspektywy — od dołu robią równie wielkie wrażenie.
Jeśli zdecydujecie się zaparkować kilometr wcześniej, czeka Was przyjemna niespodzianka w postaci wieży widokowej oraz zaskakująco pięknego i czystego jeziora o uroczej nazwie Dobellus Duży.

Skoro już wybraliśmy się na wschód, to dlaczego by nie pojechać jeszcze kawałek dalej? Na przykład do Augustowa, które znajduje się już w województwie podlaskim. Tym razem również nie napiszę o żadnej z atrakcji tego miasta, bo mieliśmy ochotę jedynie na spacer brzegiem jeziora Necko oraz krótki rejs rowerem wodnym. Mogę tylko nadmienić, że bardzo podoba mi się augustowski rynek, bardzo zadrzewiony i zielony, co w dobie wszechobecnej betonozy stanowi chlubny wyjątek.

Augustowskie molo.
Rowery wodne czekające w rządku na sezon.

Olsztyn

Ten punkt właściwie mógłby zostać pominięty. Nie mam pojęcia, dlaczego w ogóle uznałam, że powinniśmy odwiedzić Olsztyn, chociaż dzieliło nas od niego ponad półtorej godziny drogi. Trochę żałuję, że zamiast tego nie zostaliśmy na miejscu i nie pozwiedzaliśmy po prostu najbliższej okolicy, ale pretensje mogę mieć tylko do siebie. Nie twierdzę, rzecz jasna, że Olsztyn to brzydkie miasto, bo tak nie jest, ale jeśli na co dzień mieszkacie w mieście i przyjechaliście na Mazury po to, by od miasta odpocząć, to naprawdę nie ma sensu jechać taki kawał tylko dlatego, że jest to największy ośrodek miejski w tym regionie.

Olsztyński zamek jest bardzo ładny z zewnątrz. Warto wspomnieć, że wewnątrz znajduje się muzeum i wystawy czasowe, a nie (jak to często bywa) komnaty, które można swobodnie zwiedzać.
Dużo bardziej od samego Olsztyna podobało nam się leśne arboretum znajdujące się na wschód od miasta.
Park ten nie jest duży, ale bardzo przemyślany i urozmaicony, pełen tablic informacyjnych oraz różnych gier i zabaw, które na pewno spodobają się małym i dużym dzieciom.
Słoneczna burza, która zastała nas nad jeziorem Ukiel.

Ogonki, Kal i okolice

Krótko mówiąc, tak samo jak podczas wycieczki do Włoch dwa lata temu, przekonałam się, że na wakacjach dużo bardziej interesują mnie mniejsze miejscowości niż duże miasta. Najwyraźniej nie uczę się na błędach. Tu, na Mazurach, zachwyciła mnie niewielka osada rybacka o równie skromnej nazwie Kal. To właściwie parę domów oraz ośrodków wypoczynkowych, mała plaża i kilka sennych doków, w których zacumowane są łodzie, oraz sklep spożywczy, w którym można także zamówić wyjątkowo smaczne domowe pierogi. Tutejszy klimat chyba najbardziej odpowiada temu, co spodziewałam się zobaczyć na Mazurach.

Jezioro Święcajty od drugiej strony, widziane z kalskiego półwyspu.
Kalskie molo i moja ulubiona pogoda.
Dodatkowy punkt należy się wiosce za turystyczną bibliotekę, w której można wymienić książkę na inną. Ponieważ wcześniej zrobiłam najazd na namiot z tanimi książkami w Giżycku, miałam już coś na wymianę. Uważam, że to genialna inicjatywa i takie punkty powinny się pojawiać w każdym mieście.

Choć formalnie Villa Mamry znajduje się w Dziaduszynie, wolę mówić, że tegoroczne wakacje spędziłam w Ogonkach, bo wieś ta brzmi o wiele sympatyczniej, a znajduje się jedynie kilkadziesiąt metrów dalej. Można tu znaleźć smażalnię ryb, kilka knajpek (z których szczególnie polecam Starą Kuźnię) oraz naprawdę piękne molo, usytuowane tak, aby można było z niego podziwiać zachody słońca nad Święcajtami. Jest tutaj także zejście do wody, więc jeśli ktoś miałby ochotę na kąpiel w jeziorze, a woli unikać tłumów i zatłoczonych plaż, tu może znaleźć miejsce dla siebie.

Jeden z zachodów słońca w Ogonkach, które było nam dane obejrzeć.
Niemożliwie pyszna zapiekanka ze szczupakiem w Starej Kuźni.

Jeśli natomiast zdecydujemy się na spacer w przeciwnym kierunku, ulicą Sztynorcką, możemy zobaczyć opuszczony pałac w Okowiźnie. Jest to dość tajemnicza budowla, na temat której nie znalazłam zbyt wielu informacji, poza tym, że została wybudowana jeszcze przed pierwszą wojną światową, zniszczona w jej trakcie, a następnie odbudowana w latach dwudziestych ubiegłego wieku. Obecnie jest to własność prywatna, ale nic się tam nie dzieje i można swobodnie obejrzeć budynek z zewnątrz. Widać, że wewnątrz były prowadzone jakieś prace, ale z jakiegoś powodu zostały wstrzymane i pałac powoli niszczeje.

Budynek jest nieco ukryty, ale kiedy podejdziemy bliżej, zobaczymy, że ktoś się tym miejscem opiekuje, a przynajmniej od czasu do czasu kosi trawę.
Potrafię sobie wyobrazić, jak pięknie wyglądałby ten pałac, gdyby ktoś go odrestaurował i zaadaptował na hotel. Ale nie potrafię sobie wyobrazić, ile by to musiało kosztować…

Czego nauczył mnie ten tydzień spędzony nad mazurskimi jeziorami? Po pierwsze tego, że nie powinnam gonić co chwilę za nowymi miejscami, a zamiast tego spróbować znaleźć coś ciekawego w najbliższej okolicy. Po drugie tego, że kompletnie nie stosuję się do własnych wniosków, bo ostatni dzień spędziliśmy w czterogodzinnej podróży do Gdańska 😛 Po trzecie tego, że dużo gorsze od komarów są końskie muchy, które kompletnie ignorują śmierdzidełka w sprayu i zostawiają po sobie wielkie, dokuczliwe bąble. Po czwarte tego, że dmuchane jednorożce to najmniej stabilne wodne stworzenia. Po piąte tego, że najsmaczniejszą rybą jest sielawa, ale trzeba się namordować, żeby ją zjeść, bo jest mała i bardzo oścista. Po szóste tego, że istnieje coś takiego jak pigwoniada i że jest to niemożliwie smaczne. Po siódme tego, że bociany wolą północ Polski. Po ósme tego, że pływanie żaglówką pod wiatr jest szalenie trudne i niebezpieczne. Po dziewiąte tego, że nawigacja samochodowa nie zawsze jest godna zaufania, a czasami wprowadza na potworne manowce i drogi, na których można urwać zawieszenie. Po dziesiąte tego, że tygodniowy urlop na Mazurach to stanowczo, stanowczo za mało. No dobra, tego to akurat byłam pewna już wcześniej.

Sielski mazurski krajobraz. To moja ulubiona atrakcja w tym regionie i do tego jest całkowicie za damo!
Nigdzie nie widziałam tylu krów, co tutaj. Są praktycznie wszędzie i ciągle coś żują. Żucie można przerwać, gdy ktoś celuje w ciebie obiektywem aparatu. Wtedy warto na niego potępieńczo spojrzeć, żeby sobie nie myślał.
Zawsze mnie zastanawia, dlaczego w Małopolsce nigdy nie widuję jemioły. Wystarczy pojechać trochę na północ, żeby na drzewach nagle magicznie zaczęły się pojawiać te zielone kule. Na Warmii jest ich zatrzęsienie.
Chciałabym tu kiedyś wrócić. Mam nadzieję, że nie będę czekać kolejnych 25 lat 😉

One Reply to “Mazury z nutą Podlasia”

  1. Przystanek z książkami! ❤️ I zapiekanka ze szczupakiem. To zdecydowanie moi faworyci 😉 Błogo i sielsko, idealnie żeby poplątać się z plecakiem, albo na rowerach… W sumie wymieniasz tylko jedno miejsce, gdzie można dobrze zjeść. Znam Cię, przetestowałaś wszystkie restauracje w okolicy 😁

Comments are closed.