Recenzja książki „Szczerze o życiu bez dzieci” Edyty Brody


Recenzje / środa, 5 lutego, 2020

Czy w dzisiejszych czasach osoby bezdzietne z wyboru budzą jeszcze jakiekolwiek kontrowersje? Czy powinny się tłumaczyć ze swojej decyzji o braku posiadania dzieci? I czy w ogóle bezdzietność z wyboru to temat, o którym warto rozmawiać i pisać książki?

Po raz pierwszy zetknęłam się z Edytą Brodą, autorką książki „Szczerze o życiu bez dzieci”, na jej blogu Bezdzietnik.pl, gdzie opisywała swoje życie i przemyślenia jako osoby, która świadomie wybrała życie bez dzieci. Pamiętam, że zastanowił mnie wtedy sam fakt, że ktoś może o tym tyle pisać, zupełnie tak, jak gdyby bezdzietność była czymś, z czego trzeba się tłumaczyć. Pamiętam też, że spodobał mi się wyważony, spokojny styl blogerki, momentami może aż nazbyt ostrożny — z drugiej strony jednak w świecie pełnym chamstwa i gburowatości delikatność zawsze będzie w cenie. A potem pomyślałam, że może jednak coś w tym jest, może internet potrzebuje miejsca, w którym skupiać się będą osoby świadomie wybierające bezdzietność, gdzie będą mogły przeczytać o tym, że nie są jedyne ani nienormalne. A kiedy przeczytałam kilka artykułów na blogu, dotarła do mnie jeszcze jedna rzecz — że żyję w cholernej bańce.

O tym, że nie chcę mieć dzieci, wiedziałam od zawsze. Nie był to jakiś palący dla mnie temat, żadna rewolucyjna chęć bycia inną, żaden wyraz buntu. Po prostu odkąd pamiętam, czułam, że ja i macierzyństwo to dwa kompletnie odrębne światy i próba ujmowania ich w jednym zdaniu byłaby po prostu absurdalna. Wydawało mi się to czymś absolutnie naturalnym, nigdy nie czułam też presji ze strony otoczenia — nawet moja mama, kiedy podczas rodzinnych kłótni zdarzyło mi się wykrzyczeć, że ja bym moje dzieci wychowywała zupełnie inaczej, bezlitośnie wytykała mi, że przecież nie zamierzam mieć dzieci. Wyrastałam w przekonaniu, że brak dzieci to coś całkowicie normalnego i powszechnego, a przede wszystkim, że jest to moja decyzja i nikt nie ma prawda w nią ingerować. Mijały lata, a mnie wciąż wydawało się, że dzieci to jakiś abstrakcyjny, odległy temat, który dotyczy innych — tych bardziej dojrzałych, doroślejszych — ale nie mnie. Zastanawiałam się, czy to się kiedyś zmieni. Czy po przekroczeniu jakiejś granicy wiekowej zacznę patrzeć na siebie w kategoriach przyszłej czy choćby potencjalnej matki. I nie, nie zmieniło się. Wewnątrz mnie nadal tkwi to samo przeświadczenie, które miałam jeszcze jako mała dziewczynka — nie chcę i nie zamierzam mieć dzieci.

Dlatego właśnie, kiedy dowiedziałam się, że Edyta Broda spisała swoje przemyślenia i wydała je w formie książki, z początku nieco się zdziwiłam, że na taki temat w ogóle może powstać książka, ale później — z sympatii do autorki oraz właśnie dlatego, że takie książki to ogromna rzadkość — postanowiłam, że muszę ją przeczytać.

Nieprzypadkowo wiele osób bezdzietnych z wyboru decyduje się na kota. Kot to idealny towarzysz życia, odpędzający samotność, a jednocześnie niewymagający opieki 24 godziny na dobę. W relacji z kotem to częściej człowiek jest tym, który bardziej zabiega o wspólne spędzanie czasu.

„Szczerze o życiu bez dzieci” to książka napisana tak samo jak blog — wyważona, taktowna, bez kontrowersyjnego zacięcia czy rewolucyjnych aspiracji. Autorka pisze o tym, jak kobiecość i macierzyństwo (zawsze nierozłącznie ze sobą splecione) traktowano poprzez wieki, wyjaśnia, jakie powody skłoniły ją do decyzji o braku dzieci, opisuje, z czym zmagają się kobiety (bo to jednak zawsze na nich ciąży odpowiedzialność za tę decyzję), które dzieci mieć nie chcą, wreszcie rozmawia także z kilkoma osobami, które podjęły taką decyzję. Mimo stosunkowo niewielkiej objętości książka zawiera całkiem sporo interesujących przemyśleń. Niektóre z nich były dla mnie oczywiste i dziwiłam się, że komukolwiek w dzisiejszych czasach trzeba jeszcze takie rzeczy tłumaczyć, ale znalazłam też dwie perełki, które zajęły moją głowę na dłużej.

Pierwsza myśl to taka, że obok chęci posiadania dzieci może istnieć coś takiego jak chęć nieposiadania dzieci. Początkowo, czytając te słowa, miałam wielką ochotę nie zgodzić się z autorką. Od zawsze stałam bowiem na stanowisku, że to posiadanie dzieci jest jakąś aktywnością, czymś, co trzeba wykonać i w co włożyć jakiś wysiłek. Brak dzieci był dla mnie stanem domyślnym, naturalnym, dlatego na wszelkie ewentualne pytania o to, dlaczego nie chcę mieć dzieci, miałam przygotowaną odpowiedź “a dlaczego miałabym chcieć mieć dzieci?”. (Tymczasem lata mijają, a mnie nadal nikt nie pyta o to, czemu nie mam dzieci, za to częściej przychodzi mi się tłumaczyć, dlaczego nie lubię Gwiezdnych wojen). Edyta natomiast podchodzi do tego zagadnienia z zupełnie innej perspektywy — kogoś, dla kogo brak dzieci to aktywny wybór, równorzędny z rodzicielstwem. I rzeczywiście, im dłużej nad tym myślę, tym więcej widzę w tym sensu. Bardzo często bowiem brak dzieci przedstawia się jako pustkę, jakieś niezapełnione pole, pominięty etap w życiu. Bezdzietność trudno jakkolwiek zilustrować — polecam ciekawą notkę na blogu autorki, w której o tym pisze: albo uciekamy w skojarzenia typu „pusta matrioszka”, a więc kobieta z definicji niepełna, której czegoś w życiu brakuje, albo uderzamy w agresywny ton, publikując rysunki przekreślonych wrzeszczących niemowlaków (a przecież nie każda osoba bezdzietna z wyboru nienawidzi dzieci), albo też spłycamy temat, przedstawiając bezdzietne życie jako niekończącą się balangę i hedonistyczny raj (a wśród bezdzietnych jest także wielu spokojnych domatorów, dla których najlepsza impreza to ta spędzona w fotelu z książką). Z której strony by nie podejść do tematu, zawsze wyjdzie płytko. A tymczasem bezdzietność ma wiele obliczy i nie można jej sprowadzić tylko do życiowej pustki, którą powinno się czymś zapełnić. Świadomy brak dzieci też może być aktywną decyzją, wybraniem takiego modelu życia, który nam odpowiada, i w żadnym wypadku nie powinniśmy uważać tego wyboru za gorszy czy mniej wartościowy od innych.

Z tego, co można wyczytać w sieci, wynika, że ciepła kawa jest dla matek jakimś mitycznym artefaktem, którego nie zaznały od czasu urodzenia dziecka. Rozumiem, że ktoś może lubić zimną kawę. Dla mnie jednakże kawa musi być gorąca.

Drugie bardzo ciekawe spostrzeżenie, które utkwiło mi w głowie, to stwierdzenie, że w życiu nie można mieć wszystkiego. Banalne, prawda? Owszem, ale bardzo rzadko pojawia się ono w kontekście bezdzietności. Bardzo często jesteśmy straszeni samotnością na starość i słynnym brakiem szklanki wody. W społeczeństwie panuje przekonanie, że ludzie bezdzietni w przyszłości będą tego gorzko żałować. I autorka, zamiast buńczucznie zaperzyć się na takie stwierdzenie, stwierdza, że być może tak właśnie będzie. Nie ma takiej możliwości, żeby człowiek wiedział, jak będzie się czuł za kilkadziesiąt lat, nikt tego nie wie. Jednakże całe nasze życie polega na wyborach oraz na akceptowaniu ich późniejszych konsekwencji. Z jakiegoś powodu zawsze uczono nas, że ważniejsze jest to, co dopiero przyjdzie. Ale właściwie dlaczego? Dlaczego moje teraźniejsze ja ma cierpieć w imię osoby, którą stanę się w przyszłości? Dlaczego moje KIEDYŚ ma być ważniejsze niż moje TERAZ? Na bycie szczęśliwą zasługuje zarówno moja obecna wersja, jak i ta z przyszłości. Najlepiej byłoby, gdyby obydwie pragnęły tego samego, ale jeśli tak się nie stanie, to dlaczego moje przyszłe szczęście ma mieć większą wartość? Wręcz przeciwnie — to moja teraźniejszość powinna przeważać, ponieważ to teraz dokładnie wiem, czego chcę. Nie mam pojęcia, czego będzie mi brakować za trzydzieści lat i czego będę wówczas żałować. Czy tego, że nie mam dzieci? A może tego, że za mało podróżowałam, za mało dbałam o swoje zdrowie czy przyjaźnie? A jeśli jednak zdecyduję się na dzieci, to kto mi zagwarantuje, że w przyszłości nie będę żałować właśnie tego? Realnie rzecz biorąc, zawsze zostajemy z konsekwencjami swoich wyborów i prawie zawsze znajdzie się coś, co z perspektywy czasu chcielibyśmy zmienić. Jeśli więc uznamy, że teraz, właśnie w tym momencie nie chcemy mieć dzieci i jest nam z tym dobrze, to doceńmy korzyści płynące z tego wyboru i jeżeli będziemy kiedyś tego żałować, pomyślmy o tych wszystkich momentach, kiedy byliśmy szczęśliwi z powodu tego wyboru.

…nawet jeśli miałoby to być tak samo trudne jak próba zrobienia zdjęcia ruszającemu się kotu.

Duży plus należy się także autorce za brak lukrowania rzeczywistości. Tak jak o rodzicielstwie chcielibyśmy czytać bez niepotrzebnego wygładzania faktów, tak też i pisząc o bezdzietności, warto nie przemilczać pewnych spraw. I nie chodzi tu tylko o tak często wałkowany problem samotności na starość czy późniejszego żalu, ale także o to, że decyzja o braku dzieci bardzo często prowadzi do konfliktów, zwłaszcza wśród najbliższych. Autorka zwraca uwagę na problem niedomówień w związku i tego, że bardzo często o ewentualnym potomstwie nie rozmawia się, choć się powinno. W sytuacji, kiedy ona chce, a on nie, jest trochę łatwiej, bo mężczyźni często dojrzewają do ojcostwa nieco później, a poza tym ponoszą w związku z tym trochę mniejsze koszty, jednak w odwrotnym przypadku, kiedy kobieta jest pewna, że nie chce dzieci, a mężczyzna uważa, że jego życie będzie bez nich niepełne, bardzo mała jest szansa, że obydwoje będą w takim związku szczęśliwi. W końcu nie da się mieć połowy dziecka. Autorka nie próbuje omijać tego tematu ani uspokajać frazesami o tym, że miłość zwycięża wszystko. Podejście do rodzicielstwa jest kluczową sprawą w związku, chyba nawet bardziej niż religia czy poglądy polityczne, i tutaj nie da się pójść na kompromis, dlatego też jest to kwestia, o której trzeba porozmawiać na samym początku, zanim zaangażujemy się na tyle, że będzie nam zbyt trudno się rozstać.

Sporą część książki zajmują wywiady z osobami, które zdecydowały się na życie bez dzieci. Niektóre z nich niosą większy ładunek emocjonalnych problemów i traum, które stoją za tą decyzją, inne z kolei pokazują, że w życiu niekoniecznie musi się dziać źle, żeby człowiek nie chciał mieć dzieci. I te drugie historie są moim zdaniem warte podkreślenia, ponieważ w publicznej narracji bardzo często przedstawia się bezdzietność jako dramatyczną decyzję, za którą coś musi stać. Czy to traumy z dzieciństwa, czy to poczucie, że ze względu na jakieś braki dana osoba nie będzie dobrym rodzicem, czy to lęki, depresja i wszelkiego rodzaju psychiczne zaburzenia. A czasami jest tak, że po prostu tych dzieci się nie chce i już, i nie stoją za tym żadne dramatyczne powody. I dopóki takich osób nie będzie więcej i dopóki nie będą głośno mówić o swojej decyzji oraz jej przyczynach, dopóty bezdzietność z wyboru będzie spychana na margines i traktowana w społecznej narracji w najlepszym razie jako wyraz egoizmu i hedonizmu, częściej niestety jako coś patologicznego i nienaturalnego, efekt jakichś życiowych problemów i dramatów.

Czy zatem taka książka jest potrzebna? Uważam, że tak, chociaż chciałabym, żeby w dzisiejszym świecie wyznanie „nie chcę mieć dzieci” miało taki sam ciężar gatunkowy jak „nie lubię buraczków”. Skoro jednak mogą istnieć tysiące książek o macierzyństwie, to właściwie dlaczego by nie postawić obok nich na półce kilku pozycji o życiu bez dzieci? Wolałabym, aby były to książki o życiu właśnie, bez odmieniania słowa „dziecko” przez wszystkie przypadki, o najróżniejszych rzeczach, które w życiu można robić, kiedy się dzieci nie ma. Tak aby życie bez dzieci było w nich przedstawiane jako po prostu jeden z dostępnych wyborów, ani lepszy, ani gorszy od innych. Chyba jednak wciąż przed nami długa droga do takiego podejścia, skoro nawet samo słowo „bezdzietność” nie dość, że koncentruje się właśnie na tym jednym aspekcie życia, jakim jest rodzicielstwo, to jeszcze zawiera w sobie sugestię, że takie życie jest czegoś pozbawione. W języku angielskim mamy już zaczątki zmian, skoro obok „childless” coraz śmielej używane jest słowo „childfree”. Wierzę, że cały czas społeczeństwo idzie w dobrym kierunku, stając się coraz bardziej otwarte na różne modele życia — nie tylko te dotyczące kwestii potomstwa. Z pokolenia na pokolenie mamy coraz więcej wolności, która nie kończy się na trzydziestce — dzisiaj dorośli ludzie mogą otwarcie mówić o tym, co sprawia im w życiu najwięcej radości, i coraz mniej zdziwienia budzi odpowiedź, że to góry, książki czy gry, a nie dzieci. I to właśnie dla bezdzietnych jest ta książka. Nieprzekonanych bowiem nie przekona, ale może dać trochę wsparcia tym, którzy odczuwają presję i zastanawiają się, czy ich wybór jest w jakiś sposób gorszy czy mniej dojrzały. Ta książka jest jak wspierający dotyk dłoni, który mówi „Nic się nie martw, wszystko z tobą w porządku. To twoja decyzja i nikt nie ma prawa podejmować jej za ciebie”.